Emilia Chmiel laureatką III edycji konkursu „Krośnieński Mistrz Ortografii”

„Niechaj narodowie wżdy postronni znają, iż Polacy nie gęsi, iż swój język mają”.

Mikołaj Rej

Dnia 12 czerwca 2014 roku w Czytelni Głównej Krośnieńskiej Biblioteki Publicznej ponad 50 uczniów z Krosna i powiatu krośnieńskiego zmierzyło się z trudnym tekstem dyktanda autorstwa Jana Tulika, walcząc o tytuł „Krośnieńskiego Mistrza Ortografii 2014”. Konkurs miał głównie na celu popularyzację zasad poprawnej polszczyzny wśród mieszkańców Krosna i powiatu krośnieńskiego, rozwijanie zainteresowań kulturą języka polskiego, kształcenie nawyku prawidłowego stosowania podstawowych zasad ortograficznych, ale przede wszystkim miał być formą zabawy z ortografią. Był adresowany do uczniów szkół podstawowych, gimnazjów, szkół ponadgimnazjalnych oraz osób dorosłych i odbywał się w dwóch kategoriach wiekowych. W dniu 12 czerwca br. swoje dyktando pisali uczniowie szkół podstawowych i gimnazjów, zaś młodzież ponadgimnazjalna i dorośli w szranki stanęli 13 czerwca, zmagając się z nieco innym tekstem.
Wśród laureatów tegorocznej edycji znalazła się Emilia Chmiel z klasy Ib, która otrzymała wyróżnienie oraz nagrody książkowe z rąk Prezydenta Miasta Krosna, Pana Piotra Przytockiego. Gratulujemy! Uczennica pracowała pod kierunkiem Pana Waldemara Kilara.

Poniżej zamieszczamy pełny tekst dyktanda dla uczniów szkół podstawowych i gimnazjów autorstwa krośnieńskiego poety Jana Tulika, czytany przez krośnianina Jacka Buczyńskiego – aktora Teatru KTO z Krakowa:

Trzeba nie trzeba, ale taki jest szkolny wymóg. Musisz wkuwać ze zrozumieniem. Pobieżnie choćby przerzucić „Anię z Zielonego Wzgórza”, streścić przedostatni artykuł z „Krośnieńskich Głosów”, z geodezji arcydokładnie odmierzyć przełożenie linii hydroforu do studni.
Genowefa i Gertruda, koleżanki na zabój, po lekcjach truchcikiem podążyły na lody na krośnieński rynek. Pistacjowe, z orzechem, ze świeżuteńkimi jeżynami, z przepysznym nugatem, z bakaliami. – Wystarczy, księżniczki – z chichotem wtrącił się ogorzały jak Cygan Herman. Obok niego tkwił drągal z żelem na irokezie jak trzepaczka cioci Hermenegildy. Za szybą kafejki naraz coś straszliwie huknęło, roztrzaskało się, niemiłosiernie zajęczało. Jakby gruchotały rynkowe kamieniczki z renesansowymi podcieniami. Przy farze szła budowa z dźwigiem jak żyrafa. Coś z niego runęło na bruk. Tak kelnerka tłumaczyła harmider klientom, trzymając w wąziuteńkiej, gotyckiej dłoni komórkę.
Harmider przysypał jak wulkanicznym popiołem smakowitą treść lodów. Łukasiewicz na cokole miał trzymać swą lampę – a tu dziura. Mur kapucynów przysłania troskliwie pielęgnowane ponoć rabaty. Jak posprzątać do poniedziałku?
Ponad wypiętrzonymi cumulusami płynął na błękitnym tle szybowiec. Poniżej klucz dzikich gęsi. Natrętny szum samochodów hamował rozpędzany znów nastrój. Z witryny spożywczego kusił w kierunku przechodniów napis: chleb pszenny, orkiszowy, ziarnisty, mieszany. Pod spodem maczkiem dopisane: miód pszczeli. Nad tymi kulfonami wirowała pszczółka z ażurowymi skrzydełkami jak ważka nad stawem. Starszawa pani pytała o ulicę Czajkowskiego, pan tłumaczył jej, żeby iść prosto od sądu w dół. Naraz powiał ciepły wietrzyk od południowo-zachodniej strony. Chandra zaczęła opuszczać serca dziewcząt. Hyc – i już lepiej. Nie trzeba się krzątać, dyrdać przed dzwonkiem.